Radośnie plumkający się właśnie w kinach Kształt wody to audiowizualna maestria, w której już od samego początku ujmuje zwłaszcza niezwykłej urody gwizdany temat przewodni. Jego twórca, Alexandre Desplat, zasłużenie zbiera kolejne ważne nagrody za swoją pracę, choć bynajmniej nie jest pierwszym, który oparł swoje nuty na podobnej prostocie. Przez lata istnienia kina sporo było równie chwytliwych motywów muzycznych ubarwiających ruchome kadry. Poniżej wybrana dyszka najlepszych/najciekawszych/najbardziej pamiętnych. Nie wyczerpują one tematu, ale od czego mamy komentarze…Bandolero!Jerry GoldsmithJedna z najbardziej charakterystycznych melodii westernowych – a trzeba nadmienić, że gatunek ten bogaty jest w takie zagrywki (o czym jeszcze się później przekonamy). Przyjemna, przygodowa nuta zyskuje dużo luzu i polotu właśnie dzięki gwizdanym solówkom, które od razu wprowadzają nas w odpowiedni klimat prerii, zaznaczając przy tym nie do końca poważny charakter de têtePierre BacheletAutor niezapomnianego soundtracku do Emmanuelle idzie w podobnie odprężające rejony. Jednak w przeciwieństwie do poprzednika, tutaj gwizd jest główną i właściwie jedyną atrakcją, delikatnie podkreślany jedynie przez nienachalną, ciepłą elektronikę i elementy gitarowe (choć na soundtracku znajdziemy kilka różnych, także bardziej drapieżnych aranżacji utworu). Efektem rzecz daleka od arcydzieła, ale trudna do wyrzucenia z zostać kotemEvguenie i Sacha GalperineW miarę świeży, ale zaskakująco udany, hipnotyzujący temat. Zwariowany, mocno chaotyczny w swej naturze, ilustruje napisy końcowe tego familijnego filmu, ale znakomicie sprawdza się też w roli oryginalnego dzwonka na komórkę. Chociaż gwizd wydaje się tu chwilami niknąć w natłoku innych, głośniejszych elementów muzycznej ekspresji, to bez niego nie byłby to ten sam poziom szaleńczej na rzece Kwai (Colonel Bogey March)Malcolm ArnoldKlasyka. Choć sam film też nią jest, to ten konkretny motyw wydaje się go przerastać w popularności. Od czasu premiery w 1957 roku kolejni reżyserzy chętnie zresztą sięgają po niego w różnych okolicznościach przyrody (pojawił się między innymi w Klubie winowajców i serialu Przyjaciele). Nie powinno to dziwić, gdyż to tradycyjny marsz armii brytyjskiej, skomponowany ponad czterdzieści lat wcześniej przez porucznika Kennetha Alforda (naprawdę Frederick Joseph Ricketts), a przez Arnolda i Davida Leana jedynie rozsławiony. Ale za to w jaki sposób!Nazywam się Nobody (Mucchio Selvaggio)Ennio MorriconeWłoski maestro po raz pierwszy (i nie ostatni) na liście to gwarancja jakości. Zakręcona i lekko kiczowata melodia oferuje co prawda zdecydowanie więcej niż jedynie gwizdanie, ale to właśnie ono najbardziej wbija się w pamięć, dając jej rozruch. Być może dlatego tak doskonale wypada oparty na nim w nieco większym stopniu remix grupy 2Raumwohnung, wykorzystany w Revolverze Guya Ritchiego. Znamienne, że w oryginale motyw ten przypisany jest na ekranie mitycznej Dzikiej Bandzie.
Marsz Starzy Przyjaciele (solo akordeon) Na dwie ręce. Tekst. MP3. General Midi. Dodaj do koszyka. 9719. Marsz Weselny (Instrumental) długa wersja - [ponad 13 min.] Big Dance.
19 maja odbył sie koncert muzyczny pt "Zabierz nuty na majówkę". Tym razem poznaliśmy instrumenty perkusyjne: talerze, gongi, werble i bębny. Wysłuchaliśmy utworów muzycznych ze znanych filmów: "Most na rzece Kwai", "Śniadanie u Tiffany`ego" i ściężkę dźwiękową z filmu "Star Trek". Wszyscy razem zaśpiewaliśmy popularną, harcerską piosenkę pt. "Stokrotka polna"Listen online to Janusz Gniatkowski - Most na rzece Kwai and find out more about its history, critical reception, and meaning.
Most na rzece Kwai – jedna z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych w Tajlandii. Most stoi w miejscowości Kanchanaburi, znajdującej się w środku dżungli, około 120 km od Bangkoku. W czasie II wojny światowej miasto znalazło się pod okupacją japońską i leżało na trasie Kolei Śmierci – linii kolejowej łączącej Bangkok z Birmą, liczącej 415 km długości. Około 250 tys. żołnierzy jenieckich oraz przymusowych robotników brało udział w budowaniu tej trasy. Ponad 100 tys. z nich zmarło z wyczerpania podczas morderczej pracy w dżungli i w wyniku licznych chorób. Most oraz temat Kolei Śmierci rozsławiła adaptacja filmowa powieści francuskiego jeńca Pierre’a Boulle’a. Film powstał w 1957 roku, został nagrodzony wieloma nagrodami (w tym 7 Oskarami) i do dziś stanowi jeden z najważniejszych obrazów kinematografii światowej. Nie ma się więc co dziwić, że nad rzekę Kwai ciągną rok rocznie tysiące turystów… Jednak w Kanchanaburi nie stoi most filmowy – sceny z udziałem drewnianego mostu nagrywane były na Sri Lance. Ten, który teraz oglądamy to most betonowy, z żelaznymi przęsłami, stojący na miejscu dwóch poprzednich – drewnianych, zniszczonych podczas nalotów wojsk alianckich. Obecny most również nie wyszedł bez szwanku i dwa przęsła zostały po bombardowaniach wymienione. Most na rzece Kwai powinien być symbolem morderczej pracy niewolniczej oraz śmierci tysięcy jeńców, powinien być pomnikiem upamiętniającym straszliwe czasy wojny. Ale nie jest. Poza jakimś niewielkim muzeum i pobliskimi cmentarzami, to miejsce czysto komercyjne. Stragan na straganie, knajpa na knajpie, miejsce wszelakich uciech oferowanych turystom. Wiedząc o tym, nie zawiedziecie się, ale spodziewając się miejsca martyrologii możecie przeżyć niezły szok. Spędziliśmy tam parę godzin, zjedliśmy smaczny obiad w restauracji na wodzie, przespacerowaliśmy się mostem, poobserwowaliśmy przejeżdżające wolno pociągi… I tyle. Obiad w malowniczej knajpce na wodzie. Dużą atrakcją dla naszej córki było karmienie setek kłębiących się w wodzie kolorowych ryb. Po drugiej stronie mostu znajduje się ciekawa świątynia, ale mieliśmy kryzys (Amelia) i nie doszliśmy do niej ;) Czy warto się tam wybierać? Jeśli tylko po to, aby zobaczyć most, który wcale nie jest TYM mostem – to nie. Ale w okolicy jest kilka wartych uwagi miejsc i można połączyć wizytę w Kanchanaburi ze zwiedzaniem regionu. Można też zanocować w jednym z wielu hoteli w środku dżungli, tuż nad rzeką, tak jak my. A każda dżungla jest magiczna. Kipi życiem, zielonością, wrzaski małp, ptasi śpiew lub krzyk, feeria dźwięków i barw. Niezapomniane wrażenia! Poleć: Listen to music from Most na rzece Kwai like Marsz, Marsz-1957 & more. Find the latest tracks, albums, and images from Most na rzece Kwai.SŁYNNE MELODIE ŚWIATA NA KEYBOARD - Zeszyt 4Autor opracowania: Mieczysław NiemiraWydawnictwo Muzyczne Gama20 stron, format: 210 × 295 mm,Wydawnictwo Gama. Opracowanie Mieczysław Niemira. Oprócz zapisu nutowego dołączono zapis akordów oraz diagramy pokazujące sposób wygrywania akordów na klawiaturze. Spis utworów:BarkaCzarna MadonnaJingle BellsWalc (J. Brahms)Walc z operetki "Zemsta nietoperza" (J. Strauss)Preludium (F. Chopin)Most na rzece KwaiMenuet (L. Boccherini)Taniec chłopskiMarsz turecki (W. A. Mozart)Tango Bolero (J. Llossas)François (A. Karasiński)Uwertura do operetki "Lekka kawaleria" (Fr. Suppé)Polecamy także: zeszyt 1 oraz zeszyt 3nuty drukowane: Stopień trudności: 5 w skali od 0 do 10: Dostępność: w magazynie, wysyłka natychmiastowa: Autorzy: Autor aranżacji/opracowania: Mortimer John Glenesk: Zawartość: Zajrzyj do środka. Oto kilka stron z publikacji: Kod produktu: NPL069307: Produkty podobne: Arnold Malcolm - Bridge On The River Kwai (The) - Wind Band
Most na rzece Kwai – Kolej śmierci Przeprawa przez rzekę Kwai jest istotnym punktem Kolei Birmańskiej, liczącej w sumie 415 km (263 km w Tajlandii i 152 km w Birmie), która niegdyś łączyła Bangkok i Rangun. Trasa powstała w latach 1942-1943. Ideą przyświecającą jej budowie było znaczne przyspieszenie dostaw zaopatrzenia dla żołnierzy japońskich stacjonujących w Birmie. W czasie, gdy alianci kontrolowali Cieśninę Malajską, miało to kluczowe znaczenie dla okupacji zachodniej części Półwyspu Indochińskiego oraz planowanej inwazji na Indie Brytyjskie. Budowa kolei, projektu japońskich inżynierów, była ogromnym przedsięwzięciem pod każdym względem. Trasa wiodła przez wyjątkowo nieprzystępne tereny, charakteryzujące się mocno zróżnicowaną rzeźbą i porośnięte gęstą, tropikalną dżunglą. Związane z tym problemy logistyczne uniemożliwiały użycie ciężkich maszyn, zatem cała trasa musiała powstać przy pomocy siły ludzkich mięśni, zaś jedynym dostępnym środkiem transportu były słonie. Początkowo budowa posuwała się w mozolnym tempie, a na jej ukończenie przewidywano aż 5 lat pracy. Sytuacja zmieniła się diametralnie po kapitulacji wojsk alianckich w Singapurze, na skutek czego do niewoli trafiło 68 000 żołnierzy. Po zaangażowaniu do pracy jeńców wojennych oraz ponad 300 000 cywilnych niewolników, tempo realizacji wzrosło niemal czterokrotnie, a budowa została ukończona pod koniec 1943 roku, po zaledwie 16 miesiącach. Most na rzece Kwai jest chętnie odwiedzanym miejscem, fot. Konrad Korycki Za sukces Japończyków, robotnikom przyszło zapłacić ogromną cenę. Mordercza praca w gęstej, zalewanej deszczem, malarycznej dżungli, wysokie temperatury, brak pożywienia, choroby i nieludzkie traktowanie przez japońskich żołnierzy kosztowało życie ok. 100 000 robotników i 16 000 jeńców. Oznacza to, że każdy kilometr Kolei Birmańskiej został okupiony śmiercią ok. 280 ludzi, zaś w sumie przy jej budowie życie oddał niemal co trzeci robotnik, nadając tym samym trasie niechlubne miano Kolei Śmierci. Most na rzece Kwai znajduje się ok. 5 km na północ od miasta Kanchanaburi, będącego stolicą prowincji o tej samej nazwie. Jest w istocie jednym z ok. 300 obiektów mostowych wzniesionych na całej trasie kolei. Nie cechują go specjalne walory architektoniczne, piękne widoki czy nietypowa historia. Co więc czyni go miejscem pielgrzymek tysięcy turystów z całego świata? Widok na okolicę, fot. Michał Wochniak Most na rzece Kwai – Magia kina Powodem jest kultowy dziś dramat antywojenny z 1957 roku pt. „Most na rzece Kwai”, będący głośną ekranizacją książki o tym samym tytule, pióra francuskiego pisarza Pierre’a Boulle’a. O sukcesie filmu w gwiazdorskiej obsadzie niechaj świadczy fakt nagrodzenia go siedmioma Oscarami i trzema Złotymi Globami. Kanoniczne już dzieło filmowe w reżyserii Davida Lean’a, ukazuje mocno przekoloryzowaną historię powstania słynnego mostu, z jednej strony ośmieszając Japończyków, których owo przedsięwzięcie zdaje się od samego początku przerastać, z drugiej wynosząc na piedestał niezłomnych i kompetentnych jeńców brytyjskich. Film obrazuje również bezsens wojny i towarzyszący jej paradoks. Oto budowa tytułowego mostu, mającego strategiczne znaczenie dla wrogich wojsk, staje się również oczkiem w głowie i punktem honoru charyzmatycznego dowódcy Brytyjczyków, pułkownika Nicholsona (w tej roli niezapomniany Alec Guinness, ten sam, który dwadzieścia lat później wstąpi na drogę Jedi stając się Obi-Wanem Kenobim). Most jest jego sposobem na zachowanie wojskowej dyscypliny w szeregach swych ludzi, lecz również swoistym uhonorowaniem swej dotychczasowej kariery wojskowej i materialną spuścizną dla przyszłych pokoleń. Zainteresowanych tym, do czego będzie gotów posunąć się pułkownik Nicholson, by dopiąć swego, odsyłam do filmu (naprawdę warto). W kontrze do dramatycznych wydarzeń, ukazanych na ekranie, widzom towarzyszy charakterystyczna melodia „Colonel Bogey March”, dziarsko gwizdana przez zniewolonych żołnierzy. Mimo iż od premiery filmu minęło już 60 lat (sam marsz został zaś skomponowany przeszło 100 lat temu), jego motyw muzyczny wciąż pozostaje jednym z najbardziej rozpoznawalnych w historii kina i jednoznacznie już kojarzy się z tytułowym mostem. Most na rzece Kwai – Legenda w starciu z rzeczywistością Porywająca historia z książki i filmu jest w rzeczywistości jedynie zgrabnie zaprezentowaną fikcją, jednakże autentyczne wydarzenia były niemniej dramatyczne. Wiadomo, że w rzeczywistości nad rzeką Kwai wzniesiono dwa sąsiadujące ze sobą mosty. Pierwszy z nich był drewniany i służył jedynie tymczasowemu dostarczeniu materiałów niezbędnych do budowy właściwego mostu. Ciekawostką jest fakt, iż stalowe fragmenty tego drugiego, były pierwotnie częścią zupełnie innego obiektu, który został rozebrany, a jego elementy dostarczono do prowincji Kanchanaburi z odległej o 3 000 km Jawy. Nie wdając się zanadto w szczegóły konstrukcyjne obu mostów (które w istotny sposób różniły się od tego, ukazanego na filmie), należy wspomnieć, że faktycznie zostały one zniszczone przez aliantów, jednakże w efekcie bombardowania, nie zaś po zaminowaniu i wysadzeniu przez komandosów, jak wynika z obrazu Lean’a. W wyniku nalotów bombowych, most drewniany został doszczętnie zniszczony (jego pozostałości można obejrzeć w znajdującym się nieopodal Muzeum Wojennym JEATH), zaś w stalowym strącono trzy środkowe przęsła. Dziś w ich miejscu widnieją dwa dźwigary kratownicowe, zdecydowanie większe i różniące się kształtem od pierwotnych elementów. Odbudowa mostu miała miejsce dopiero po wojnie i została wykonana przez Japończyków, w ramach wojennych reparacji. Słynny most w nocnej scenerii, fot. Konrad Korycki Kolejną różnicę stanowi fakt, że obydwa mosty były w regularnym użyciu przez dwa lata po wybudowaniu, zaś filmowy odpowiednik został spektakularnie wysadzony w chwili uroczystego otwarcia. Ciekawostką jest również sama sceneria, w rzeczywistości zupełnie różna od tej, ukazanej na srebrnym ekranie. Powodem owej różnicy jest to, że zdjęcia do filmu nie były robione w Tajlandii, lecz w odległym o ponad 2200 km Cejlonie. Rozczarowujący dla niektórych może być też fakt, że słynna rzeka Kwai nosi to miano od zaledwie nieco ponad pół wieku. Wszystko za sprawą pomyłki Pierre’a Boulle’a, który pisząc o moście na rzece Kwai, w rzeczywistości nigdy na nim nie był. Wiedział jedynie, że Kolej Śmierci przez wiele kilometrów biegnie równolegle do rzeki Kwae i założył, że to właśnie ją przekracza na północ od Kanchanaburi. W rzeczywistości jednak trasa kolei wiedzie nad rzeką Mae Khlung. Po premierze filmu Lean’a powstało zamieszanie, bowiem turyści zaczęli tłumnie odwiedzać Tajlandię chcąc zobaczyć słynny most na rzece Kwai, który w rzeczywistości nigdy nie powstał. Kreatywni Tajowie nie chcąc rozczarowywać przyjezdnych, przemianowali nazwę rzeki. W ten oto sposób, w 1960 roku, rzeka Mae Khlung, na północ od ujścia rzeki Kwae Noi (mała Kwae) stała się znana jako Kwae Yai (duża Kwae). Na krótkim odcinku torów wciąż jeżdżą pociągi, fot. Konrad Korycki Most na rzece Kwai – W szponach komercji Współcześnie, z 415 km Kolei Birmańskiej, w ciągłej eksploatacji pozostaje odcinek długości 75 km, w którego skład wchodzi także słynny most. Nieprzyjazny teren, nadal usiany zapomnianymi grobami budowniczych kolei (wielu z nich, zwłaszcza cywili, było chowanych wzdłuż linii kolejowej), obecnie stanowi o jej atrakcyjności turystycznej. Piękna widokowo trasa wraz z mostem, będącym już ikoną popkultury, cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem turystów. Przyglądając się dziś mostowi na rzece Kwai, opanowanemu w znacznej mierze przez pieszych, trudno uzmysłowić sobie krwawą historię, która się z nim wiąże. Zalążek autentyczności można poczuć w chwili, gdy słyszymy gwizd nadjeżdżającego pociągu, który z wolna, w pełnym majestacie wtacza się się na żelazną konstrukcję. Dopiero gdy widzimy roześmiane twarze turystów machających z jego okien, powraca świadomość, że niegdysiejsza Kolej Śmierci, dziś w znacznej mierze została oddana we władanie komercji. Będąc w okolicy mostu, warto wstąpić do leżącego w bliskim sąsiedztwie, wspomnianego już Muzeum Wojennego JEATH (jego nazwa wywodzi się od pierwszych liter angielskich nazw krajów, uczestniczących w budowie Kolei Birmańskiej – Japonii, Anglii, Australii/Ameryki, Tajlandii oraz Holandii). Prowadzona przez tajskich mnichów placówka upamiętnia cierpienie budowniczych kolei i pozwala zwiedzającym lepiej zrozumieć krwawą ofiarę, którą ponieśli. Będąc w Kanchanaburi można odnieść wrażenie, że filmowa legenda przegrywa w starciu z rzeczywistością. Most nigdy nawet nie przypominał konstrukcji znanej z filmu, a po wojnie utracił również swój pierwotny kształt. Niesławna Kolej Śmierci stała się niczym więcej, niż kolejną atrakcją turystyczną. Nawet rzece nadano nowe miano, by pasowała do zgrabnie usnutej opowieści. By uciec od przytłaczającego, komercyjnego zgiełku, polecam udać się na pobliski Cmentarz Wojenny. Spacerując między nagrobkami tysięcy spoczywających tam młodych mężczyzn, warto uświadomić sobie, że w spopularyzowanej przez film historii, najważniejsze nie są detale, lecz przesłanie ukazujące bezsens wojny, idące z nią w parze okrucieństwo i najwyższe poświęcenie jej uczestników. To zaś było aż nazbyt rzeczywiste. Na Cmentarzu Wojennym, fot. Michał Wochniak Tekst: Konrad Korycki Autorem części zdjęć jest Michał Wochniak, autor bloga
Listen to Most na rzece Kwai on the English music album Polskie przeboje (1955-1960), Vol.3 by Janusz Gniatkowski, Malcolm Arnold, only on JioSaavn. Play online or download to listen offline free - in HD audio, only on JioSaavn.Rozmyślając nad podróżą do Tajlandii uznałam, że w moim planie absolutnie nie może zabraknąć mostu na rzece Kwai. Oglądałam kiedyś film, a poza tym, uwielbiam odwiedzać historyczne miejsca. Te w Azji, interesują mnie szczególnie i mam sporą listę, która obejmuje tunele Wietkongu w Wietnamie, czy też Pola Śmierci w Kambodży. Wycieczka z biurem. Początkowo chciałam udać się do Kanczanaburi (gdzie most się znajduje) na własną rękę, ale ostatecznie lenistwo zwyciężyło i postanowiłam pojechać z wycieczką. Z wiadomych powodów, rzadko decyduję się na takie rozwiązania. Tym razem też byłam sceptyczna, gdyż obawiałam się, że wycieczka obejmie jeżdżenie na słoniach, wizytę w tygrysim sanktuarium albo jakiś wodny targ. Nie chciałam uczestniczyć w żadnym z tych procederów, gdyż jestem przeciwna wykorzystywaniu zwierząt w turystyce, a wszelkie ”autentyczne” targi, tudzież wioski z poprzebieranymi ludźmi, kompletnie mnie nie interesują. W biurze podróży zapewniono mnie jednak, że mogę wybrać wycieczkę, która w programie ma jedynie most. Cena nie wydała mi się zbyt wysoka, a myśl o tym, że nie musiałabym martwić się transportem ani w jedną, ani w drugą stronę, wydała się kusząca. Co więcej, uznałam, że skoro głównym punktem programu jest most, to będę miała wystarczająco dużo czasu, żeby na spokojnie go sobie obejrzeć. Otóż nic bardziej błędnego! I teraz, już z pełnym przekonaniem, stwierdzam, że na żadną wycieczkę, z żadnym biurem, więcej nie pojadę. A już na pewno nie w kraju takim jak Tajlandia! Na Filipinach i w Malezji korzystałam z pomocy przewodników i miałam super doświadczenia. Jednak wycieczka ze zwykłym biurem podróży, w kraju nastawionym na wyciąganie pieniędzy z durnych turystów, to zupełnie inna bajka i kompletne nieporozumienie! Dlaczego więcej nie pojadę? To z czego byłam zadowolona, to transport. Zostałam odebrana z hostelu, jechało się dobrze, o nic nie musiałam się martwić. Niestety na tym zalety się kończą. Cała reszta to porażka i już wyjaśniam dlaczego. Po pierwsze, moim głównym i właściwie jedynym celem, było zobaczenie mostu. Spodziewałam się, że podczas całodniowej wycieczki będę miała na to mnóstwo czasu. Ile miałam w rzeczywistości? 20 minut! Cały dzień na wycieczce i tylko 20 minut na główny punkt programu! Nasza kilkuosobowa grupa została wysadzona w Kanczanaburi, tuż pod World War II & Jeath War Museum. Powiedziano nam, że za dodatkową opłatą (50 THB) możemy je sobie zwiedzić, a następnie udać się na most. Ja chciałam zobaczyć i most i muzeum, żeby przy okazji czegoś się dowiedzieć. Czasu było jednak tak mało, że przez muzeum zmuszona byłam dosłownie przelecieć i zamiast poczytać sobie tablice informacyjne, musiałam zadowolić się ich zdjęciami. I tak zazwyczaj robię zdjęcia, gdyż pamięć jest ulotna, ale lubię chociaż trochę sobie poczytać, żeby zwiedzając, wiedzieć na co patrzę. Tym razem było to niemożliwe. Jesteś turystą, płacisz 10 razy więcej. Kolejna rzecz, która moim zdaniem jest absolutną niedorzecznością, to ceny dla turystów i podejście Tajów do tematu. W pewnym momencie, nasza przewodniczka powiedziała, że jeśli chcemy jechać pociągiem (który przejeżdża przez most), to musimy zapłacić dodatkowe 100 THB. Wiedziałam, że tak będzie, gdyż poinformowano mnie o tym w biurze. To, co mnie zaskoczyło, to sposób, w jaki przewodniczka przedstawiła sytuację. Otóż stanęła przed nami i kilkukrotnie powtórzyła, że Tajowie płacą za pociąg 10 THB, a turyści 100 THB. Mówiła to w taki sposób, jak gdyby była to najnormalniejsza rzecz na świecie. A niby dlaczego jedni ludzie płacą mniej, a drudzy więcej? Dlaczego panuje taka dyskryminacja i podziały? I dlaczego nigdy nie dostaliśmy żadnych biletów ani potwierdzenia zapłaty, a pieniądze trafiły do osoby, która wyrosła jak spod ziemi i zdecydowanie nie wyglądała na pracownika kolei? 10 minut na zdjęcie. Następna kwestia, o której chciałabym wspomnieć, jest najsmutniejsza i dała mi najwięcej do myślenia. Nie jest to bynajmniej temat dla mnie nowy. Już od dawna spędza mi sen z powiek. Tego dnia zobaczyłam jednak kolejną jego odsłonę, bardzo dobitną i od tego czasu, nie daje mi to spokoju. Otóż gdy jechaliśmy pociągiem, a także później, nad wodospadem, nasza przewodniczka cały czas rzucała hasła typu: – powiem wam, kiedy będzie czas na zdjęcie, – mamy 10 minut, czas tylko na zdjęcie, – chwila na zdjęcie i wracamy do busa. Ja się pytam, od kiedy podróżowanie opiera się wyłącznie na robieniu zdjęć? Czy ludzie naprawdę przemierzają tysiące kilometrów tylko po to, żeby zrobić sobie zdjęcia, a następnie pochwalić się nimi na Facebook’u, tudzież Instagram’ie? Jaki to ma w ogóle sens? Ja nie po to przez lata marzyłam o podróżach w dalekie miejsca, żeby teraz, gdy wreszcie je odwiedzam, zrobić sobie zdjęcia i wsiadać z powrotem do busa! Ja jeżdżę po świecie, żeby się uczyć, doświadczać, poznawać zmysłami. Jeśli odwiedzam jakieś miejsce, to chcę w nim pobyć, poczuć atmosferę, zamyślić się nad jego historią, wydarzeniami, jakie miały tam miejsce. Chcę poczuć lokalne smaki i zapachy, przysiąść na ławce, popatrzeć na rzekę, może pogadać chwilę z ludźmi. I tak, ja też robię zdjęcia, bo lubię i dzięki nim zabieram ze sobą detale, które mojej pamięci wcześniej czy później na pewno by umknęły. Zawsze jednak staram się, aby czas na zdjęcia był tylko malutkim procentem mojego pobytu w danym miejscu, a nie jego główną, lub też jedyną częścią. Jak patrzyłam na tych ludzi, którzy na zawołanie rzucili się do okien pociągu i zaczęli pstrykać zdjęcia, to naprawdę mnie to przeraziło. Nawet nie patrzyli, co tam jest za tymi oknami, tylko robili zdjęcia, jedno za drugim. I takich sytuacji są tysiące. Widzę to non stop, w każdym kraju, do którego jadę. Coraz więcej osób patrzy na świat przez obiektyw aparatu, a właściwie przez ekran telefonu. Wchodzą do świątyni, pstryk, i już ich nie ma. Kilkunastominutowa sesja na plaży w zwiewnych sukienkach, po czym z powrotem na deptak, a może nawet do hotelu. Selfie, jedno za drugim, w każdej możliwej pozie. Oprócz tego filmiki, nagrania z dronów, transmisje. I absolutny hit, o którym do niedawna nie miałam pojęcia. Czy wiecie, że niektórzy zabierają teraz ze sobą ubrania, żeby przebierać się do zdjęć? Tak, idą w jednych ciuchach, tych wygodniejszych i bardziej odpowiednich do pogody, a później przebierają się, żeby lepiej wyglądać na zdjęciach. Ja nie wiem, czy ja już jestem taka stara, a może nie idę z duchem czasu, ale jedno jest pewne, nie ogarniam! Nie ogarniam tego! Podsumowując. Podsumowując, już nigdy nie pojadę na żadną wycieczkę zorganizowaną. Wolę się męczyć w rozklekotanym autobusie (albo czterech), dojechać na wieczór i iść do zapyziałego hoteliku. Byle tylko mieć możliwość naprawdę zobaczyć miejsce, które chcę zobaczyć, poczuć je trochę i zabrać ze sobą wspomnienia, które będą miały dla mnie znaczenie.